środa, 24 stycznia 2024

Ze wspomnień cyklisty - Bolesław Prus

O rety, rety! Ja wiem, "Lalka", dzieło! Ale czemuż, ach!, czemuż nie pokazano mi w liceum "Ze wspomnień ...", bym mógł się przekonać jak świetnym Prus był obserwatorem (wiem, "Lalka") i jakim ciętym piórkiem władał. Nie wiem co prawda czy licealistą będąc doceniłbym ów uszczypliwy dowcip, biczykiem którego smaga co i rusz głównego bohatera swej miniatury, ale na pewno lektura rowerowych i sercowych przygód Anastazego Fitulskiego byłaby miłą odmianą od syczenia w myślach w ucho Wokulskiego: "Otrząśnij się, człowieku!".

Ale do brzegu. "Ze wspomnień ...", to historia pewnego dobrze zapowiadającego się młodego człowieka. Pracownik banku, z perspektywami na kolejne awanse, nieźle zarabiający, oszczędny, bez nałogów, cyklista z własnym mieszkaniem, po prostu partia prima sort! Jak pisze sam autor:  

"(...) Bo i naprawdę, czy może być coś więcej interesującego niż dobrze zbudowany blondyn, cyklista, z niebieskimi oczyma, niezłą pensją i widokami na przyszłość?".

 Szkopuł w tym, że człek to kochliwy strasznie, a na dodatek imaginacja jest jego piętą achillesową. Po prostu rzeczywistość nie chce dorównać temu co wyobraża sobie nasz bohater, a wyobraża sobie historie nie lada. Każdą z sobą w roli głównej i kolejnymi bogdankami w rolach drugoplanowych. Kłopoty w jakie wpędza go ten stan rzeczy są kanwą opowieści. A gdzie rower?, spytacie. Otóż jest miejsce i na rower. Prus ustami książkowego lekarza nakazuje rzeczonemu Fitulskiemu leczyć złamane serce i miłosną obsesję rowerowymi wycieczkami za Warszawę. Młodzieniec bierze sobie receptę do serca i podczas rowerowej eskapady, na którą wyruszy dozna uczuciowych uniesień, a jednocześnie uraczy nas obserwacjami życia na przedmieściach i prowincji. 

Jakże świetnie pan Bolesław odwrócił role i miast szukającej partii dziewoi zaprezentował nam młodzieńca, który nie ustaje w próbach odnalezienia drugiej połówki. Jakże pięknie portretuje postać urzędnika, który z jednej strony jest wcieleniem trzeźwego myślenia, kiedy prowadzi buchalterię, z drugiej, romantycznym lekkoduchem, który na sam widok ładnej buzi oddaje jej właścicielce serce i portfel (pod warunkiem, że luba dysponuje sutym wianem, o czym wielce lubi fantazjować, podobnie jak o swoich bohaterskich czynach). Rzuca tu Prus pomost między romantyzmem (rycerskie czyny, których dokonuje w głowie Anastazy), a pozytywizmem (praca u podstaw, którą Fitulski prowadzi na rzecz lokalnych społeczności, również w głowie, rzecz jasna). Przy okazji dostaje się chłopom, kupcom, mieszczanom, młodzieży czy ziemianom, których nasz cyklista w zależności od rozwoju sytuacji raz chwali pod niebiosa, a raz potępia w czambuł, przy czym tempo zmian w jego podejściu do ludzi czy sytuacji potrafi przyprawić o zawrót głowy.

Jak na półtorej setki stron jest w tej książeczce sporo treści. Znajdziemy tu miłość Prusa do stolicy:

"Warszawa jest miastem wesołym i wygodnym, gdzie na przestrzeni stu kroków można znaleźć zaspokojenie wszelkich potrzeb i przyjemności życia",

obiegowe opinie o różnych grupach społecznych:

"Chłopu nie poradzi nie tylko tyfus, ale nawet zgniła gorączka... Ma żyć, będzie żył, ma ginąć, zginie... Ale panu zaszkodzi nawet ten wiatr, co szelepie między liśćmi...",

zachętę do zdrowego stylu życia:

"Jako zaś cyklista, posiada pan lekarstwo mocniejsze od wszelkich narkotyków... to jest rower. Gdy zacznie pan jeździć na rowerze, byle z rozwagą, nie męcząc się, wówczas muskuły będą pracowały, a nerwy odpoczną..." 

i wiele więcej. Jest pouczająca historia o wartości edukacji, rzecz o migracji zarobkowej czy specyficznym podejściu do ekonomicznego patriotyzmu. Pyszna rzecz! I to za kompletną darmoszkę.

O książce, w o wiele lepszej i bardziej skondensowanej formie, pisały również 

Czytanki Anki

Przeczytano w ramach wyzwania


wtorek, 23 stycznia 2024

Byłam sekretarką Rumkowskiego: Dzienniki Etki Daum

Moje pokolenie nie powinno już w sobie nosić wojennej traumy, ale sytuacja na świecie sprawia, że myśli automatycznie wędrują nie tylko ku doniesieniom ze wschodu, ale i ku obrazom wyniesionym ze szkolnych lekcji historii czy książek w jakiś sposób związanych z historią II wojny światowej. Groza wojny to jedno, ale nawet na jej tle wyróżnia się Shoah. Ludobójstwo około 6 milionów europejskich Żydów przeprowadzone w sposób planowy i administracyjnie zorganizowany (nawet nazwa akcji, Endlösung der Judenfrage, ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej, to podkreśla), do dziś napełnia przerażeniem. Dzienniki Etki Daum, jak wskazuje tytuł, sekretarki Chaima Rumkowskiego, Przełożonego Starszeństwa Żydów, rzucają dodatkowe światło zarówno na wycinek tego bestialskiego procesu, jakim była rozłożona w czasie likwidacja łódzkiego getta, jak i, jednocześnie, kreślą rys człowieka, o którym powiedzieć, że był postacią dwuznaczną, to nic nie powiedzieć.
 
Od razu na początku należy wskazać, że Dzienniki należy traktować z pewną dozą ostrożności. Po pierwsze, ponieważ oryginalny dokument, mimo ukrycia na terenie getta, po wojnie nie został odnaleziony, jego autorka spisała w czasie późniejszym, na prośbę bliskich, wspomnienia, które stały się kanwą książki. Bo, po drugie, do rąk czytelnika trafia literacko opracowana, przez panią Elżbietę Cherezińską, wersja tych wspomnień. Mimo więc wiary w pamięć pani Estery (pamiętajmy, że spisywała rzeczy, które z pewnością z pamięci wyrzucić trudno) oraz rzetelność przy dopasowywaniu do jej wspomnień faktów przez wspomagających literatkę naukowców, pamiętać należy o tym podwójnym filtrze.
"(...) Etka pisze jak ktoś, kto milczał zbyt długo i teraz słowa niewypowiedziane na czas wylewają się z niego strumieniem gwałtownym, nieuporządkowanym. W jednym zdaniu miesza przeszłość z teraźniejszością."

Jakim zatem organizmem było Ghetto Litzmannstadt i jaką rolę odegrał w jego historii Prezes czy jak nazywali go na ulicach mieszkańcy getta, Cesarz Rumkowski? Zasadniczo wystarczyłoby tu przytoczenie wstępu śp. Szewacha Weissa, który na kilku stronach podsumował dzieje obydwu, ale w końcu mowa o Dziennikach. Z ich kart wyłania się obraz dzielnicy żydowskiej, którą swą charyzmą i swoim niekwestionowanym ponoć talentem oratorskim, zamienił Przełożony w doskonale, oczywiście jak na warunki, którymi dysponowano, działający obóz pracy. Praca według słów Rumkowskiego była jedyną rzeczą, która mogła ocalić Żydów, więc organizował kolejne zakłady, bo zatrudnieni w nich robotnicy, jako trybiki gospodarczej machiny III Rzeszy, mogli jego zdaniem czuć się bezpiecznie. Czas pokazał, że były to tylko pobożne życzenia (wielka szpera) i choć łódzkie getto było najdłużej funkcjonującym na obszarze okupowanej Polski (do sierpnia 1944), to w końcu również ono zostało zlikwidowane. Mimo przechwałek Króla:

"Ja wyprowadzę Żydów z getta jak Mojżesz z niewoli egipskiej! Bo ja wiem, jak to zrobić!"
Etka Daum opisuje zatem kolejne dni wojennej gehenny. Portretuje zarówno składający się na obszar getta kawałek miasta, jak i mieszkańców, władze (zarówno żydowskie jak i niemieckie) oraz swoje życie zawodowe i prywatne. Możemy z jednej strony poczuć strach i niepewność jutra młodej dziewczyny, która w tak niesprzyjających warunkach znalazła miłość i zamartwia się o swoją przyszłość, z drugiej, posłuchać o brakach w zaopatrzeniu, problemach dotyczących nawału papierkowej roboty w sekretariacie, gdzie pracowała, bądź opinii o osobach które funkcjonowały w jej otoczeniu (Biebow, Gertler, Rumkowscy, Jakubowicz).

Dzienniki dają zatem wgląd w codzienne życie getta. Co prawda jest to widok z pozycji osoby z racji pracy u Przełożonego w pewien sposób uprzywilejowanej, a także, jak można wnioskować z wielokrotnych prób obrony Rumkowskiego przed plotkami krążącymi po Ghetto Litzmannstadt, nieco zauroczonej jego postacią, ale warto się z nim zapoznać. Wspomnienia Etki pokazują bowiem osobę Króla z różnych perspektyw i na przykład nie potwierdzają pewnych faktów z jego czarnej legendy. W całej książce brak na przykład jakiejkolwiek wzmianki o pedofilskich skłonnościach Prezesa. Z drugiej strony stwierdzenie, że 

"(...) Czasami wydaje mi się, że wśród dzieci Przełożony po prostu odreagowuje napięcia i stresy związane z pracą", 

w kontekście tych podejrzeń brzmi co najmniej dwuznacznie. Jako przeciwwagę należy odnotować, że dzięki Rumkowskiemu w początkach getta

"(...) W sumie funkcjonuje teraz w getcie 36 szkół podstawowych, dwa gimnazja, szkoła muzyczna, cztery szkoły religijne i dwie specjalne. Poza tym poszczególne resorty zajmują się dokształcaniem zawodowym. A do tego stołówki w szkołach, opieka lekarska".

Po chwili jednak możemy przeczytać, że: 

"(...) Jak Rumkowski wpada w furię, nie przemawiają do niego żadne rozsądne argumenty. Czerwienieje, co przy jego białych włosach odznacza się bardzo, i krzyczy, mieszając żydowski, rosyjski i niemiecki

czy

 "(...) Obserwuję co dnia dwa różne światy — biedę ulicy i jaskrawy na jej tle przepych dygnitarzy getta".

Ciężko znaleźć środek.

Rozpisałem się jak nigdy, a przecież nie wykorzystałem nawet ćwierci notatek i cytatów, które skwapliwie zaznaczyłem w książce. Zachęcam zatem do lektury i własnych przemyśleń, bo warto.

Przeczytano w ramach wyzwania

środa, 20 grudnia 2023

Preludium Fundacji - Isaac Asimov

Zacznę może od powodów, które przywiodły mnie, czytelnika raczej rzadko sięgającego po sf pod różną postacią, do przeczytania "Preludium ...". Otóż zgodnie z niepisaną zasadą "najpierw książka", postanowiłem przeczytać "Fundację" Asimova, zanim zacznę oglądać ekranizację serwowaną przez stację z jabłkiem. Tę zaś (ekranizację, nie stację), chciałem zobaczyć ze względu na kreację Jareda Harrisa, który w produkcji Skydance Television wciela się w postać Hariego Seldona, genialnego matematyka i twórcy dziedziny nauki zwanej psychohistorią. Zanim jednak sięgnąłem po pierwowzór scenariusza, czyli książkę z 1951 roku, poczytałem o samym cyklu i wyszło mi, że kolejność wydarzeń, a nie chronologia wydawania kolejnych części, będzie lepszym wyborem przy zgłębianiu zawiłości cywilizacji ludzkiej za kilkanaście tysięcy lat. A zatem "Preludium ..." (1988), czyli jak do tego wszystkiego doszło.

Niewątpliwie preludium wydarzeń, które rozgrywają się na kartach omawianej powieści, stanowi wystąpienie wspomnianego już wyżej Hariego na Zjeździe Dziesięcioletnim. Jest to impreza naukowa mająca miejsce na Trantorze, planecie - stolicy Imperium Galaktycznego gromadzącego pod swymi rządami 25 milionów różnych światów i rządzonego przez Imperatora, Cleona I, a właściwie jego doradcę i szarą eminencję, Demerzela. Bo, mimo że od naszych czasów minęło srogie sto wieków z okładem, a ludzkość skolonizowała kosmos (a przynajmniej jego wycinek), to jednak nic tak naprawdę się w stosunkach międzyludzkich nie zmieniło. Ba, opisany przez Asimova świat, bardziej nawet niż ten nam współczesny przypomina czasy, bo ja wiem, Ludwika XIII. W końcu mamy nawet odpowiednik Richelieu, a i dworskich intryg tu nie brakuje. Ale wracając do Zjazdu, wystąpienie nie znanego bliżej matematyka wywołuje niepokój wśród sfer rządowych, a jego samego zmusza do ucieczki przed czynnikami oficjalnymi, którym wydaje się, że oto ziścił się mokry sen każdego satrapy, bo z referatu Seldona zrozumieli tylko tyle, że można przepowiadać przyszłość.

Taka sytuacja pozwoliła autorowi przeciągnąć nas przez kilka sfer Trantora i pokazać, że świat ludzkości dalej pełen jest podziałów, uprzedzeń, dziwnych wierzeń, przemocy, mizoginizmu, wielu nierówności, żądzy władzy, etc., etc. W skrócie - nihil novi, człowiek nie nauczył się niczego na swoich błędach. Rozpoczyna zatem Hari swoją pełną przygód wycieczkę, a raczej eskapadę, od imperialnych pomieszczeń, by po pobycie na Uniwersytecie Streelinga (neutralny i eksterytorialny ośrodek naukowy), przez mocno patriarchalny Mycogen, podzielony nierównościami społecznymi Dahl, dotrzeć do militarystycznego sektora Wye, gdzie wyjaśni się większość ukrytych w tekście (acz niezbyt mocno) zagadek. Dodać należy, że w swej niedoli nie jest uczony sam. Wsparcia udzielają mu bowiem: tajemniczy nieznajomy, Chetter Hummin oraz poznana na Uniwersytecie doktorka Dors Venabili.

Trzeba przyznać, że udał się Asimovowi ten miks sf, powieści drogi, przygody, tajemnicy i romansu. Lektura gładko mknie naprzód, a czytelnik nie musi się zatrzymywać, by zmierzyć się z jakimiś naukowymi teoriami, które przerastają jego wiedzę czy futurystycznymi wizjami, których nie jest w stanie sobie zobrazować. Ja, zwykły chłop ze wsi, poczytuję to sobie za plus, aczkolwiek czasem uproszczenia stosowane przez twórcę Fundacji troszkę mnie uwierały, a myśli w stylu: "Naprawdę, tylko o tyle poszliśmy naprzód w ciągu tych wszystkich lat?", pojawiały się wcale nierzadko. Rozumiem jednak, że opisanie złożoności stosunków panujących choćby na samym Trantorze (800 różnych sektorów), wymagałoby morza słów i papieru i trzeba było szukać kompromisu.

I teraz stoję niejako na rozdrożu, bo w sumie nie wiem czy dalej chcę podróżować po świecie Fundacji. A jeśli już, to czy tą samą drogą (kolejność wydarzeń) czy jednak przejść od razu do jądra cyklu i wgryźć się w tom, który dał wszystkiemu początek? A może bałwochwalczo obejrzeć po prostu serial? Wiem natomiast jedno, po Asimova warto było sięgnąć.

Profesjonalnie o "Preludium Fundacji" pisała Luiza z Owarinai Yume

czwartek, 14 grudnia 2023

Piąty kier - Dan Simmons

Nie wiem czy fani prozy Dana Simmonsa podzielą moją opinię, ale uważam przeczytanie "Terroru" jako pierwszej jego książki w ogóle, za pewnego rodzaju nieszczęście. "Terror" jest bowiem powieścią prima sort i co za tym idzie każdą następną, chcąc nie chcąc, porównuję do niej, traktując jako pewnego rodzaju wzorzec. I póki co, żadna z przeczytanych ("Letnia noc", "Trupia otucha") nie pokonała tej wysoko zawieszonej poprzeczki (książek sf nie porównuję). Nic więc dziwnego, że sięgając po "Piątego kiera" zastanawiałem się czy ta solidna cegła przyniesie dobrą rozrywkę czy też będzie kolejnym przeciętniakiem, który co prawda czyta się dobrze, ale nie pozostaje na dłużej w pamięci.

Jedno jest pewne. Simmons to prawdziwy literacki DJ, który z wielką wprawą miesza fakty z fikcją, miksuje je na swój niepowtarzalny sposób i w rezultacie uzyskuje utwór, który zawiera w sobie zarówno spory zasób wiedzy (na temat miejsca i czasu akcji oraz postaci historycznych zaludniających karty jego powieści z tego "nurtu"), jak i dozę czystej rozrywki. Tak był skonstruowany "Drood", w którym autor wziął na tapet Dickensa, z tego samego wzorca korzysta "Piąty ...", w którym spotykają się: gnębiony kryzysem wieku średniego Henry James oraz zastanawiający się nad swoją realnością Sherlock Holmes. Ten ostatni owładnięty chęcią rozwiązania zagadki samobójczej śmierci Clover Adams, żony amerykańskiego historyka Henry'ego Adamsa.

Widać, że autor lubi i dobrze się czuje w XIX-wiecznym świecie i tak jak bez problemu ganiał pana Karola po slumsach Londynu, tak tu gania Jamesa po zakazanych dzielnicach Waszyngtonu. Choć nie tylko, bo przecież bohaterem jest członek socjety (o czym autor nie daje nam zapomnieć, na każdym kroku podkreślając kindersztubę dżentelmena, jakim niewątpliwie autor "Portretu damy" był), a zatem odwiedzamy również wspaniałe salony i eleganckie dzielnice zamieszkiwane przez amerykańską śmietankę. Właśnie, szczegóły wystroju wnętrz, ubiorów czy rozlokowania ulic i budynków, podawane czytelnikowi w powieści są liczne. Pytanie czy nie nazbyt, jak na książkę bądź co bądź, raczej rozrywkową. Myślę, że osoby lubiące takie detale poczytają to za plus, natomiast zwolennicy page-turnerów mogą się na nich wykładać i psioczyć na spowolnienie akcji. A tej, zaznaczyć trzeba, i tak nie ma w "Piątym kierze" jakoś specjalnie dużo.

Otóż to! Akcja jest nieśpieszna albo wręcz zamiera w natłoku proszonych obiadków, na których goście (np. Mark Twain albo Theodore Roosevelt), rozprawiają o bieżących lub przeszłych sprawach zaprzątających umysły im współczesnych. I mimo, że zdarzają się też fragmenty "zabili go i uciekł", a profesor Moriarty niemrawo straszy, to jednak gros powieści to opisy miejsc (dość detaliczne przedstawienie Wystawy Światowej w Chicago) i osób (ze szczególnym uwzględnieniem stanów ducha Jamesa i Holmesa). Jeśli lubicie klasyczny kryminał, zapewne odnajdziecie się na ponad sześciuset stronach "Piątego ...", jeżeli wolicie współczesny thriller, cóż, możecie ziewać. Proces rozpracowywania ogólnoświatowego spisku w wykonaniu najsłynniejszego detektywa cechuje bowiem brytyjska flegma i to nawet mimo zamiłowania Sherlocka do nowego wynalazku, heroiny.

Czy zatem warto? Ja z lekturą trafiłem u siebie akurat w czas głodu wiedzy, nie zaś czczej rozrywki, co sprawiło, że z chęcią odkładałem powieść i sięgałem po tablet, żeby uzupełnić to co autor opisywał czasem w ogólnikach (być może sądząc, że dla czytelnika z jego kręgu kulturowego są to rzeczy znane) i nie poczytywałem przegadania i lekkiej ślamazarności akcji za wadę. Z uśmiechem czytałem jak Holmes badając swoją realność, wytyka błędy, nieścisłości i niemożliwości, które Conan Doyle (Watson?) zawarł na kartach opowiadań o detektywie konsultancie. Z przyjemnością śledziłem próbę wejścia przez Simmonsa w buty Henry'ego Jamesa i przybliżenie nam jego osoby. Ba, nabrałem nawet ochoty na lekturę którejś z powieści tego drugiego. Mimo więc pewnych zastrzeżeń, nie uważam czasu poświęconego na lekturę za czas stracony. 

PS. Na Swaroga i Dadźboga, kiedyż, ach kiedyż, doczekamy ebooków od Vespera? Wydanie, które miałem w ręku niewątpliwie ładnym jest i pięknie zdobić będzie półkę, ale nie wiem ile czasu zajmie mi pozbycie się wgłębienia w brzuszku, którego dorobiłem się czytając tomiszcze. 

O książce pisała również Agnieszka z Dowolnika.

poniedziałek, 27 listopada 2023

Przyjaciele. Ten o najlepszym serialu na świecie - Kelsey Miller

Gdyby ktoś spytał mnie o to kiedy "Przyjaciele" pojawili się w moim życiu, to nie byłbym w stanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Niewątpliwie po raz pierwszy obejrzałem serial w którejś z komercyjnych telewizji, ale w której (Polsat?) i który to był rok ... Podobnie przedstawia się sprawa z pytaniem o bycie fanem. Czy fakt kilkukrotnego obejrzenia wspominanego tu sitcomu na przestrzeni całego życia predestynuje mnie do tej roli? Nie mam pojęcia. Ustalmy zatem, że "Przyjaciele" nie są dla mnie zjawiskiem na tyle ważnym, żeby czytać o nich książkę, z drugiej jednak strony podobają mi się na tyle, że po pozycję autorstwa pani Miller jednak sięgnąłem. Z czystej chłopskiej ciekawości. Czy było warto? I znów, i tak, i nie. Zanim wyjdę na najbardziej niezdecydowanego z ludzi, spróbuję skupić się na meritum.

W roku, w którym, z małymi schodami, zdałem maturę, w Stanach wyemitowano pilot serialu, który jak wszyscy choć trochę interesujący się popkulturą wiedzą, podbił później cały świat. "Friends", bo tak po kilku przymiarkach ostatecznie zatytułowano produkcję, opowiadał historię grupy młodych ludzi, tytułowych przyjaciół, którzy mieszkają na Manhattanie i próbują jakoś ogarnąć dorosłość. Dziesięć sezonów spędzonych (kilkakroć) z Chandlerem, Phoebe, Monicą, Rossem, Joeyem oraz Rachel sprawiło, że wdrukowali się oni w moją codzienność. Poznałem ich wady i zalety, używałem tekstów (How you doin'?) i próbowałem śpiewać piosenki (Smelly Cat) i w zasadzie do tej pory zdarza mi się powoływać w rozmowach na niektóre sceny z filmu (- A pamiętacie jak Joey uczył się francuskiego?). Wychodzi zatem na to, że mimo iż nie uważam tej miejscami cholernie niespójnej filmowej historii za najlepszy serial na świecie, jak chciałby podtytuł przeczytanej książki, to jednak lubię go i z chęcią do niego wracam. Bo choć czasem nie zgadzam się z autorką, to jednak w jednej kwestii obydwoje mamy pewność, na łono produkcji NBC wracamy zazwyczaj, kiedy nam źle i potrzebujemy "pocieszka".

I znów niewiele o książce. A książka to bardzo nierówna i chaotyczna. W mojej opinii autorka nie mogła się zdecydować jaki ma być jej motyw przewodni: historia serialu, jego wpływ na szeroko pojmowaną popkulturę czy może w końcu spojrzenie przez pryzmat "Przyjaciół" na aktualnie nośne tematy (reprezentacja rasowa, kwestie równościowe, homofobia, transfobia czy nawet ruch #MeToo) i postanowiła hołdować zasadzie, że Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. Wiadomo jednak, że jak coś jest do wszystkiego, to jest ..., może nie do niczego, ale jednak nie jest to coś czego się spodziewałem.

Jakie zatem są moje zarzuty? Psychofani raczej nie dowiedzą się z niej niczego nowego na temat samej produkcji, a lubiący serial zderzą się ze sposobem pisania, który tchnie zbytnim hurraoptymizmem. Wiecie, wszyscy mieli dobre przeczucia co do idealnego dopasowania obsady, tego, że sitcom okaże się hitem itd. i w ten deseń, a dodatkowo większość ludzi związanych z planem dokładnie pamięta co sobie myślało w danej chwili czasem kilka lat wstecz. To męczące. Męczące jest też przykładanie do realiów lat 90tych miarki dzisiejszej poprawności politycznej i zarzucanie "Przyjaciołom", że brak im różnorodności kulturowej i reprezentatywności czy podkreślanie homofobii, ze względu na niezbyt dziś dobrze widziane dowcipy o homoseksualistach. Najbliżej jest mi chyba do opinii jednej z rozmówczyń autorki, czarnoskórej scenarzystki, która powiedziała, że kiedy oglądała "Friendsów" po raz pierwszy nie przeszkadzało jej, że wszyscy w filmie są biali, a liczyło się, że "to był po prostu najlepszy serial". I jeszcze jedno. Choć nie chciałbym żeby książka była tylko zbiorem anegdot, to zbywanie mnie tekstem "na ich temat krąży nie jedna i nie dwie anegdoty" bez przywołania paru, a w zamian opisywanie procesu asystentki scenarzystów, która po zwolnieniu wytoczyła proces o dyskryminację, uważam za nieporozumienie. I żeby było jasne, sprawa Lyle vs m.in. Warner Bros. jest frapująca i ciekawa, ale wydaje się dopięta do książki na siłę. Te strony można by wykorzystać choćby na opis walki Matthew Perry'ego z uzależnieniami, który to temat traktuje pani Miller po macoszemu.

Czas na podsumowanie. Dla kogo zatem moim zdaniem "Przyjaciele" są? Bardziej chyba dla ludzi rozpatrujących fenomen serialu w odniesieniu do współczesności i praw obecnie rządzących produkcjami TV (bo naprawdę spora część książki jest temu zagadnieniu poświęcona), niż dla zwykłych jego oglądaczy. Choć w sumie dla nich też, bo gdy autorka przeskakuje na kwestie historii samej produkcji, to fragmentami potrafi takiego laika jak ja zaciekawić. Z lektury pozostało mi w głowie jedynie kilka faktów (zapewne wina głowy, nie faktów) i z perspektywy czasu uważam, że lepszym dla mnie pomysłem, byłoby, miast lektury, oddać się kolejnej powtórce serialu. Byłbym uboższy o wiedzę na temat wysokości gaż aktorskich w kolejnych sezonach, ale bogatszy o frajdę jaką za każdym razem sprawia mi seans wyrywkowego odcinka.